Właściwie można ująć to tak: mówię o czymś i pokazując palcem na siebie / uderzając się dłonią w pierś, wymawiam jakieś słowko np. uh dając słuchającemu do zrozumienia, że chodzi o mnie, że ja to zrobiłem, o czym mówię. To uh słuchający interpretuje jako określenie mówiącego. Dla niego mówiący nazwał siebie uh. Jeśli idea imienia jest młodsza od pojawienia się tego uh, to może abstrakcyjnie założyć, że i on z kolei opowiadając o swoich czynach, może użyć słówka uh i jego słuchacz uzna, że to właśnie on ich dokonał, a nie ja, który jako pierwszy walnąłem się dłonią i powiedziałem uh. Analogicznie pierwotnie mogłem pokazać palcem na kogoś i powiedzieć np. we, żeby zwrócić jego uwagę, co ja interpretuję jako ty, natomiast ten nazwany we może powtórzyć to zachowanie, wskazać na kogoś innego palcem i też powiedzieć we. No to już mamy zaimki osobowe. Ale...
W grupie homosapiensów, które są na tyle inteligentnymi stworzeniami, że każdy ma świadomość swojej odrębności, indywidualności, wyjątkowości, samo nazywanie się wzajemne uh i we jest mało stabilne, bo dlaczego ja mam być przez ciebie nazywany tak samo, jak tamten? Ja jestem kimś wyjątkowym, a nie jakimś we. Ponadto idąc razem upolować mamuta / pogonić lwa od padliny, musimy zaplanować zadanie i przydzielić każdemu rolę. W czasie realizacji zadania też musimy się jakoś komunikować i to uh i we przestaje wystarczać. Ba, w takich warunkach używanie indywidualnych i grupowych imion wydaje się bardziej praktyczne, niż operowanie zaimkami osobowymi, więc i „wynalezienie" imion mogło być pierwotniejsze. Przypominam, że daaawno temu nasi przodkowie żyli w małych grupach i spamiętanie, kto jak się nazywa pewnie nie nastręczało żadnych problemów.