A ja trt, niczym kasownik.
Raz skasowałem masakrycznie pognieciony bilet i kasownik zrobił "trrrrrrrrrrrrrrrrrrt!" a następnie przestał działać (a na bilecie zamiast cyferek pojawił się wielki, rozmazany kleks).
Dobra, wracając do tematu.
Wkurwia mnie to pierdolenie, że "język polski jest nieprzystosowany do opisywania spraw związanych z seksem, bo albo jest zbyt naukowy, albo zbyt wulgarny". A angielski to niby co? Niech mi poda ktoś angielskie określenie narządów płciowych, które nie jest w żaden sposób nacechowane.
Penis, vagina to przecież określenia łacińskie, pochodzące z nauki. I u nas także istnieją. Nawet na określenie stosunku mają tylko "have sex" (nasz ekwiwalent: "uprawiać seks"), a poza tym tylko "fuck", eufemiczne "screw", humorystycznie wulgarne "drill", "bang" etc.
Zdaję sobie sprawę, że tu bardziej chodzi o francuzki, który podobno w tym względzie jest najbardziej rozwinięty (chociaż to też śmierdzi mi przesadą/uparcie powtarzanym mitem, chociaż trudno zaprzeczyć, że to właśnie w tym języku powstało najwięcej erotyków [i to takich wczesnych]). Ale po co w takim razie pluć na polski, skoro nawet angielski - niby taki opisowy i w ogóle wzorcowy też kuleje w tym względzie.
Jak na mnie to tylko durna propaganda, mająca na celu udowodnić, że Polacy to ciemny naród. Ewentualnie gadanie niedouczków lub jakieś debilne przeświadczenie o "gorszości" naszego języka.