Szukanie dziury w całem.
W polskim nic się nie zmieni (chyba, że za sprawą jakichś pretensjonalnych snobów i pojedynczych przypadków, jak w.w. pan Orzech [którego szanuję, ale za tę "Mołdowę" to bym mu coś odciął...]), jak zwykle rozchodzi się tylko i wyłącznie o angielski.
Nie wierzę, żeby Polacy zmieniali swoje przyzwyczajenia w kwestji państwa tak blizkiego, z którym sąsiadujemy, które dobrze znamy i z którym (chcąc nie chcąc) sporo nas łączy. Gdyby jakieś egzotyczne państewko na innym kontynencie zmieniało nazwę, to pewnie nasz rząd by na to przystał. Ale w przypadku Czech mamy swoją tradycję nazwy, bardzo długą i nie mającą NIC spólnego z tradycją anglojęzyczną (a więc nie ma powodu, dlaczego angielski miałby w tym wypadku rzutować na polski).
Być może jakieś inne kraje pójdą w ślady Anglosfery (n.p. może Japońce zmienią to swoje "Cieko", wyekstrahowane z "Czechosłowacji" na "Ciekia" albo jakoś tak, tak jak niedawno zrobili z Gruzją), ale nie sądzę, żeby kraje europejskie się tym jakoś przejęły (no może te, które wciąż używają przydługawego określenia "Republika Czeska").
Na ten przykład, polecam "przejechać się" po Interwiki pod artykułem o Pekinie (podobny kazus, tylko starszy). I zauważycie, że w Europie mało kto przejął się zmianą "Pekin" na "Beijing". Poza anglofonami, praktycznie tylko Skandynawowie przyjęli "Beijing".