Nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że skoro ktoś po 10 latach angielskiego duka, to na pewno dukałby też posługując się conlangiem. Wszystko zależy od natury takiego języka, a myślę, że celem języka międzynarodowego powinna być prostota komunikowania się. Po co? Chociażby po to, żeby wchodzić z przedstawicielami innych nacyj w szersze interakcje, a nie szukać z nadzieją w oczach kogoś, kto umie wyjaśnić drogę do głupiego dworca bez kartki, długopisu i machania godzinę łapami. Ja wiem doskonale, że w każdym kraju w końcu znajdzie się człowieka, który coś tam powie. Coś tam. Chyba jednak nie to jest celem języka, który ma być światowym? Esperanto powstało było, zanim nauki lingwistyczne osiągnęły zadowalający poziom. Dlatego ma swoje wady, jest za bardzo indoeuropejskie. Wierzę, że dziś eksperci byliby w stanie stworzyć język obiektywnie łatwy - to jest taki, który byłby do ogarnięcia w parę miesięcy przez przedstawiciela dowolnej rodziny językowej.
Rzecz jasna, nic takiego się nie stanie, bo nie jest to w interesie zbyt wielu grup rządzących ogromną kasą. Teoretyzować sobie jednak można. I w naszym teoretyzowaniu, oderwaniu od świata realnego, popieranie angielskiego, jako języka, w którym przecież "jakoś się da dogadać" jest śmieszne. Angielski nie spełnia dobrze funkcji języka światowego. Spełnia dostatecznie, ale z całą pewnością istniałyby języki, nawet naturalne, które nadawałyby się bardziej.
Zastanawia mnie, czy języki Oceanii, jako zredukowane gramatycznie i fonetycznie, a jednocześnie pozwalające na kompletne wyrażanie myśli, nie powinny być analizowane pod kątem języków służących do komunikowania się między nacjami. Na gorsze pierdoły UE daje granty.